Pamiętacie to uczucie z dzieciństwa, gdy po zjedzeniu przepysznego pucharu z lodami z polewą czekoladową przyszła Wam do głowy myśl: „Ach, znalazłoby się miejsce na jeszcze jedną gałkę”? Organizatorzy rajdu Bałtowskie Bezdroża – tercet Lichotów – postanowili w tym roku spełnić Wasze życzenie i wydłużyć swój wychwalany wszem i wobec rajd o dodatkowy dzień, dzięki któremu żaden zawodnik – nawet ten, któremu po drodze podwinęła się noga i nie osiągnął mety – nie opuszczał Bałtowa głodny wrażeń.
Po „wiosennej” edycji Bałtowskich Bezdroży Dragon Winch 2018, na której zawodnicy przemarzli do szpiku kości, walcząc nieoczekiwanie nie tylko z trasą i rywalami, ale również odpierając atak zimy, tym razem na „jesiennej” edycji maratonu aura okazała się nader łaskawa. Bezchmurne niebo, letni wiaterek, mieniące się kolorami liście drzew odegrały – wraz z dodatkowym dniem zmagań – rolę owego naddatku sprawiającego, że rajd okazał się prawdziwą ucztą dla kubków smakowych każdego, nawet najbardziej wybrednego off-roadera.
Początek był tradycyjny. Na dnie wyrobiska Kopalni Sudół w ramach prologu każda z klas rywalizowała o pozycję startową do etapu nocnego. Strategie były różne – jedni szli na całość, inni oszczędzali się, mając świadomość, że przed nimi jeszcze wiele kilometrów i godzin zmagań. Rajdowa euforia czasem okazywała się zgubna – dwie załogi zaliczyły efektowne świece, po których wylądowały na dachu, co nie przeszkodziło im jednak szybko wrócić na trasę. Ostrzeżeniem dla wszystkich było również kilka pechowych awarii.
Zapadający zmierzch ponaglał zawodników do wyjazdu na etap nocny. Ze względu na wydłużenie rajdu organizatorzy poszli im na rękę, wyznaczając do pokonania tylko dwa oesy, na których przeważały przeszkody w postaci trawersów oraz licznych stromizn.
Tym razem już nikt nie oszczędzał sił, piloci biegali po zboczach co sił w nogach popędzani okrzykami (czasem nieparlamentarnymi;) swych kierowców, a samochody tańczyły na linach wyciągarek, obijając się o drzewa i zawisając w spektakularnych pozach. Tuż po starcie „nocki” tytuł Pechowca Rajdu powędrował do Jana Ciemnego z Jawan Team, który po wywrotce na prologu już na pierwszym oesie stoczył się ze stoku, zaliczając cztery rolki i dwa boki. Dużym kunsztem wykazali się Mariusz Niemiec i Karol Obrał z Misio Team, opierając się na jednym z trawersów podwoziem o… drzewo. Najlepsze czasy wykręcały jednak trzy zespoły, w których wszyscy upatrywali faworytów klasy Extreme: Musz Team, Alfanet Team i Low Range Team. W klasie Adventure noc należała do Jacka Szczęcha i Tadeusza Michalca, którym konkurenci deptali jednak po piętach.
Danie główne, czyli piątkowy etap składający się dla klas Extreme i Adventure z pięciu oesów stał pod znakiem prób leśnych oraz błotnych. Po nocnej rozgrzewce zawodnicy szybko i sprawnie pokonali pierwsze przeszkody sprawdzające ich zmysł równowagi oraz umiejętność właściwej asekuracji wyciągarkami. A później… zaczęła się mokra robota! Kanał Mistrzów to jedyna w Polsce pokryta zieloną rzęsą, kilkusetmetrowa pływalnia dla samochodów oraz ich pilotów, w której nietrudno o „pełne zanurzenie”. Współczesne zmoty bez trudu radzą sobie nawet z takimi wyzwaniami. Oesem, który w tym roku sprawił zawodnikom z Extreme najwięcej kłopotu, okazał się bagnisty Slalom Gigant. Wydawało się, że to właśnie on rozstrzygnie losy zwycięstwa – „niezatapialne” EVO7 „Małyszów” po niecałych 22 minutach zameldowało się na mecie, wychodząc na prowadzenie przed załogę Muszów, która przeżywała koszmarne problemy z rwącymi się linami wyciągarki. Ostatecznie Musztang okazał się o ponad godzinę wolniejszy od Jimny, ale rzutem na taśmę zdołał jeszcze – jako jedyne auto Extreme – pokonać Kanał Pijanego Sołtysa. Sztuka ta nie udała się Jimny, w którym padł pstryczek-elektryczek od rozruchu silnika. Tym samym bracia Muszowie objęli prowadzenie w zawodach z pewną ponad 40-minutową przewagą nad rywalami. W klasie Adventure na koniec dnia sytuacja wciąż znajdowała się pod kontrolą duetu Szczęch – Michalec.
Sobotni, decydujący etap w obu najmocniejszych klasach znów został zdominowany przez piekielnie trudne, leśne trawersy. Zawodnicy z roku na rok bardziej doświadczeni w ich pokonywaniu coraz częściej ośmielali się na mrożące krew w żyłach akcje, takie jak pokonywanie pionowych ścian na kołach, bez pomocy wyciągarki, czy też przejazdy w poprzek stromizn bez asekuracji, a jedynie z pilotem wiszącym u boku auta. Boleśnie jednak o fakcie przyciągania ziemskiego przekonał się Maciek Musz, który próbując złapać toczące się po zboczu koło zapasowe, wybił bark i wylądował w szpitalu. Liderów rajdu poratowała jednak załoga Waldemar Cesarz – Krzysztof Szalacha, która wycofała się z dalszej jazdy, a jej pilot zajął miejsce obok Jacka Musza, ratując ich zwycięstwo w rajdzie.
Załogi Adventure tuż przed metą dokonywały jeszcze krótkiego przejazdu starorzeczem, wdrapywały się na stromy brzeg kanału i mogły już świętować ukończenie maratonu, który na pewno długo jeszcze będą wspominać – zwłaszcza Jacek Szczęch i Tadeusz Michalec którzy okazali się najlepsi. Zawodnikom Extreme organizatorzy oszczędzili walki na finałowym oesie, co było roztropnym posunięciem w obliczu faktu, że przedostatni odcinek pokonały tylko trzy załogi. Wśród nich Jacek Musz i jego rezerwowy pilot Krzysztof Szalacha, którzy wraz z kontuzjowanym Jackiem Muszem mogli świętować triumf w rajdzie (PEŁNE WYNIKI KLASY EXTREME I ADVENTURE). Najlepszymi Wyczynowcami maratonu zostali Adam Ciota i Szymon Czerski (PEŁNE WYNIKI WYCZYNU), a Turystami o sportowym zacięciu – Jacek i Bartosz Tomczakowie (PEŁNE WYNIKI TURYSTYK SPORT).
Bałtowskie Bezdroża Dragon Winch Maraton potwierdziły status najtrudniejszego rajdu przeprawowego w Polsce, który tym razem rozrósł się na dodatek do rozmiaru XXL. Choć czasem słychać było głosy, że fragmenty bywają już „za trudne”, wydawało się, że na najlepszych, odpornych na działanie grawitacji, nie czyniły one większego wrażenia. Rozmiar przedsięwzięcia, którego co roku podejmują się organizatorzy, najlepiej wyraża się w ilości materiałów zakupionych do wyznaczenia odcinków specjalnych. W tym roku zużyli aż 45 kilometrów taśm! Wysiłek opłacił się, bo chyba nikt nie opuszczał Bałtowa niezadowolony. W najlepszych humorach do domów wracali zaś zwycięzcy – dzięki firmie Dragon Winch w nagrodę polecą bowiem do Moab! Kolejną okazją, by zmierzyć się z legendą Bałtowa już za rok: 4-6 października 2019.
Text i foto: Arek Kwiecień / Sigma Pro